Przemierzamy skuterem południową cześć wyspy. Mijamy wioski a pomiędzy nimi bijące swym zielonojaskrawym blaskiem pola ryżowe ciągące się po horyzont oraz co jakiś czas balijski orszak ceremonialny. Balijczycy niemal co chwilę swoje świętują hinduistyczne święta lub zdarzenia rodzinne. Każde narodziny czy śmierć są tu ceremonialnie uczczone przez niemal całą wioskę. Lila dzielnie siedzi w chuście i kiedy ja skupiam się na drodze, opowiada mi tą znaną mi rzeczywistość na nowo. O tym, że pani zamiast parasola ma dużego liścia nad głową, na motorze obok jedzie cała rodzina z kurami pod pachą, a na horyzoncie widać wielką górę, z której leci dym (wulkan). Pyta o wszystko co ją zdumiewa, niepokoi i fascynuje...
Spragnione odpoczynku zatrzymałyśmy się przy moście nad rzeką. Zobaczyłam kobiety zbierające kamienie w rzece. Po uzbieranym koszu niosły je na głowie po wysokich schodach. Kiedy jedna z nich dotarłą do nas na górę, przebywszy tak męczącą trasę z kamieniami, obdarowała nas pełnym ciepła, szerokim uśmiechem. Kwintsencja tej części świata.
PS. Balijki niemal wszystko noszą na głowie. Ponoć to o wiele zdrowsze dla kręgosłupa, niż noszenie na rękach.
No comments:
Post a Comment